widać ją biało na białym, gdy halogen
wspina się po wapiennej cembrowinie, łapie
za kostki, za metalowe końcówki sznurowadeł,
obramowania dziurek w butach. widać

przez wielki błękit pancernego szkła,
na którym dziwnie mało śladów. wielka wina
deszczu, wielkie pijaństwo winem deszczu, chwiejność
spojrzenia. potem krok w kredowe koło

ze światła i spadania, i oto się marszczy
niewidoczna dotychczas kałuża. zszywa się
z domyślnym falowaniem na dole. fastryguje
styki: syk lamp, wysoko podświetloną parę.

a potem gdzie by stamtąd nie wyjść, to deszcz. asfalt od niego
zgina się pod światłami autobusów. koła jakby
pod znacznie niższym ciśnieniem, albo wręcz
już trochę zanurzone. ze spadaniem zszyte.