deszcz – na te wodorosty w butach, na meduzy
foliowych toreb. z góry sine niebo
chlapie nadmanganianem potasu, oczyszcza
pole. stąd fiolet, jak telewizyjne
światło na pustych ścianach, w matowym ekranie

stołu, w herbacie pitej pod akompaniament
coraz większych zatajeń. z nich wylęgły się
rozmowy pełne szumów (woda, czajnik czy
hydraulika sąsiadów?). i już cała wspólna
przestrzeń, wielkie otwarcie, nagle przemieniona
w ciasną studzienkę praskiego podwórka.

co tam bełtałem na dnie? idąc w górę, ciężko,
po zapętlonych schodach, trajektorią jak
rozchwiane wiadro, co mogłem wnieść? co
ulewałem po drodze? głowy kropel w ciemnej
piwnicy nie wymyślą. czy patrzeć w ten dół, w dno?