stacja burczy jak silnik i ma nawet dławik
ze schodów nad torami. stojąc tam we trzech
marynarkach, czekamy. mażą pierwsze krople

gwiazdki przypisów w piachu na peronie, gdzie
tamci zaraz przyjadą, splotą się w ozdobne
zdania powitań. to jeszcze nie ten,

to podmiejski. spaliny kleją się do mgły,
wdychamy. wujek pali. w ciemnych okularach
plotą się pętle dymu na tę cichą wodę

która znów rozmazuje mu zdemontowane
wycinki orbit: tory, zgrzyty. hałas sfer
pociąg już uskutecznia gdzieś na epicyklach

zwrotnic, mijanek. dziwnych światłach: biel,
ultramaryna. barwy zimnej mapy
od astronomii. owszem, kupił kiedyś taki

program dla syna: lśniąca płytka, pełne
kalendarium jak wiertło pod szkliwem ekranu,
bo coś od środka ćmi, zaczernia. jaki

mu teraz obrót spraw i wokół czego
krążenie? przecież była centrum, jest
stypą, zjazdem rodzinnym. teraz zejść, przywitać.