Mariusz Pisarski

Na kozetce (e-) liberatury

O "Powiekach" Zenona Fajfera

Anagramy, akrostychy, palindromy i cały wachlarz chwytów z arsenału liberatury, w którego tajniki Zenon Fajfer wprowadza czytelników w każdym ze swoich utworów, w elektronicznej wersji Powiek, lub raczej w dołączonym do Powiek poetyckim pliku bez dna, czerpiącym z zawartego na papierze materiału językowego, to tylko wierzchołek e-liberackiej góry lodowej, urastającej do rangi cyfrowego opus magnum, ostatecznej składanki "The best of Fajfer", którą – niczym księgę psalmów – dla umysłowego orzeźwienia i nauki czytania na nowo warto przeplatać nasze codzienne, frustrujące i przyprawiające o konfuzję, przetrawianie tekstów na ekranie. Owo przydługie zdanie wprowadzające dojrzewało we mnie przez ponad rok i jest ledwie cząstkowym świadectwem trwających przez ten czas, czyli od chwili gdy otrzymałem nie wydany jeszcze utwór, i bynajmniej nie zakończonych, zmagań z zawartością CD-romu dołączonego do wydanego w Szczecinie tomiku Powieki. Utwór ten jest jednym z najtwardszych orzechów do zgryzienia, jakie udało mi się kiedykolwiek znaleźć pod drzewem literatury elektronicznej, i świadczy to jedynie na jego korzyść. Rozpoczęty przed dekadą równoległy do głównej twórczości Fajfera nurt e-liberatury doczekał się godnej i – zdaje się – granicznej kontynuacji, po której można spodziewać się albo nowego otwarcia, albo – być może – zamilknięcia.

Ars Poetica, owoc pierwszej wyprawy Zenona Fajfera w krainę cyfrowych możliwości, które otworzyły się przed poezją, często przyrównywana była przeze mnie do animowanego filmu, który ogląda się biernie, niczym widz w kinie. Co prawda na samym końcu utworu daje się nam możliwość wyłączenia światła (lub rozpoczęcia na nowo), nie ma to jednak specjalnego wpływu ani na przebieg dzieła, ani tym bardziej na jego semantykę. Powieki są zupełnie inne. Tutaj bez interakcji, bez interwencji i bez uważnego czytania dzieło nie ruszy się o krok do przodu. Główną figurą odbioru jest tu powrót, rekursja, koło, najczęściej niezamierzone cofnięcie się do początku, tak jakby maestro pociągający sznurkami tego przedstawienia przyprowadzał nas do porządku, gdy za bardzo zejdziemy z właściwej, sekretnej ścieżki lub zabrniemy w ślepą odnogę. Na szczęście niemal za każdym razem, po przebyciu czyśćca ponownego początku, cierpliwy czytelnik zostaje wynagrodzony nowymi partiami tekstu 1. Czasami też tytułowa powieka, widoczna z poziomu interfejsu jako aktywny przycisk graficzny zmieniający się chwilami w link temporalny, otwiera się i zabiera nas albo na koniec albo do bardziej strzeżonych obszarów wyreżyserowanej przez Fajfera całości.

[1] Powrotowi temu towarzyszy przymusowa projekcja wstępnego, animowanego anagramu na złożeniu Zenkasi ('iAneksZ', 'iZnak Es', 'Ankizes', 'szkanie'), rzecz świetna na początek, ale na dziesiątki początków już zdecydowanie nie. Szkoda, że ofiarą łamania reguł – czynności całkiem pożądanej w utworach artystycznych – padły zasady ekranowego usability, respektowane dość prostym, programistycznym rozwiązaniem już w pionierskim środowisku Storyspace, które pozwalało ominąć wstępy, jeśli czytelnik trafia po raz drugi i kolejny na początek.

Czym ona jest? Jak ją najtrafniej nazwać? Powieki to przede wszystkim błądzenie po omacku w labiryncie piętrzących się sensów, nagłych odkryć niedostrzeganych do tej pory powinowactw, oraz równie nieoczekiwanych przerw i zakłóceń w misternie (re)konstruowanych sekwencjach znaczeń. Nic nowego - powiedzą czytelnicy, którzy zdołali zaprzyjaźnić się z liberaturą. Jednak na ekranie, gdy typowe dla Fajfera zabiegi lingwistyczno-medialne wsparte zostają efektami pojawiania się i znikania, rozprzężania i skurczania, uaktywniania i unieruchomiania, otwierania i zamykania słów, zdań i wersów w odpowiedzi na ruchy czytelnika, liberatura wkracza na nowy, niedostępny w medium papierowym obszar. Teren ten poznajemy wraz z odkrywaniem misternie skonstruowanych przez Fajfera napięć między powierzchnią a głębią, pulsowaniem a bezruchem, interakcją a projekcją. W przypadku napięć głębia/powierzchnia, te same słowa, te same przyciski, ba!, nawet te same strzałki nawigacyjne prowadzą czytelnika w coraz to inne miejsca w zależności od…no właśnie – tego musimy się domyśleć. Opozycje typu ruch i bezruch rozgrywane są dzięki nieregularnym, uwarunkowanym być może czasem lektury, a być może rodzajem dotyku, jakim czytelnik obdarza słowa (najeżdżanie myszką, próby kliknięć i zaznaczeń), uprzywilejowaniom pewnych liter, cząstek wyrazów lub całych wersów, które ni stąd ni zowąd zaczynają się poruszać, wypływać na powierzchniowe warstwy i zamieniać się w linki. Te z kolei wskazują nam drogę do kolejnych odnóg labiryntu. Bywa też na odwrót i słowa uprzednio aktywne zamierają w bezruchu, bledną i stapiają się z bielą, lub z aktywnych linków zamieniają się w bierną animację. I nikt chyba nie podejrzewa Zenona Fajfera o to, że ów system poruszeń wyreżyserowany został jedynie jako dodatek do wielopiętrowej konstrukcji, zawierającej w sobie elementy poezji barokowej, konkretnej, wizualnej, neolingwistycznej. Nie! To co, cyfrowe ściśle sprzęga się z tym, co znaczeniowe, performatyka z semantyką podają sobie dłonie.

Ciekawe, że najbliższy rodzaj lekturowego, artystycznego i duchowego pokrewieństwa, odnajduję dla Powiek w prozatorskich hipertekstach Michaela Joyce'a i w spojrzeniu amerykańskiego autora na kwestię języka i otwarcia, jakie mu przynosi medium cyfrowe. Używane przez Joyce'a metafory i zjawiska charakterystyczne dla tekstu na ekranie, jak nieustanne podmienianie się tekstu (ang. text replacing itself), zachęta do śledzenia faktury słów, do wyszukiwania miejsc aktywnych (ang. words that yield), do pieszczoty słów, czy nawoływanie do tego, by na ekranie czytać uważnie, dużo uważniej, niż w druku, zdają się u Fajfera być testowane w działaniu. Nawroty, rekursje, cykle i koła - kluczowe hipertekstowe figury, w których Joyce widział serce elektronicznego tekstu w Powiekach zaprzęgniętę zostają w służbę poetyckiego, liberackiego efektu. Nic dziwnego, że Joyce w Krakowie podczas Ha!wangardy odkrył w Fajferze nie tylko pokrewną duszę, co wręcz mistrza! Powieki, patrząc z punktu widzenia historii hipertekstu, aspirują bowiem do miana hipertekstu optymalnego lub – jak kto woli – hipertekstu instant, gdyż zawierają w sobie zaskakująco szeroką paletę środków właściwych dla hipertekstowej poetyki: są tu nawet linki warunkowe, są linki temporalne, znane z późniejszych niż klasyczne hiperfikcje eksperymentów z hipertekstowym video, znajdziemy sporą dawkę hipertekstowych "wzorców", w rozumieniu Bernsteina i Joyce'a czyli meta-figur niesekwencyjnego rodzaju dyskursu.

Michael Joyce i Zenon Fajfer
Michael Joyce (z Powiekami i Zenon Fajfer, Ha!wangarda 2013, fot. M. Pisarski

Po stronie odbiorcy, po mojej stronie, zaprzyjaźnianie się z Powiekami jest łudząco podobne do pierwszych kontaktów z popołudniem, pewną historią i Twilight. A Symphony. Te utwory czyta się w rytmie fascynacji i frustracji, który sprzyja pisaniu dziennika lektury, by odnotowywać swój każdorazowy postęp w nieprzebytą głąb dzieła. Powieki mają w sobie to coś, skrytego poza ową grą fascynacji i frustracji, co sprawia, że wraca się do nich za każdym razem coraz chętniej, mimo iż jest to lektura, która boli.

Zawartość pliku, jego horyzont językowy, epistemologiczny oraz zakres przenikających przezeń czasoprzestrzeni to mieszanka motywów znanych z dotychczasowych dzieł oraz najnowszych elementów autobiograficznych, z których najbardziej eksponowanym zdaje się być niedawna, światowa wyprawa Zenona Fajfera i Katarzyny Bazarnik, podczas której promowali oni liberaturę na uczelniach i w galeriach Europy, Ameryki i Azji. Sporo tu obrazków i zasłyszeń z lotnisk, hoteli, wnętrz samochodów. Ezoteryka i duchowość splata się z ciałem i polityką, punkt widzenia ojca z perspektywą dziecka, mikroskopijny szczegół banalnej realności, za sprawą magicznej, językowej sztuczki, rozbłyskuje ponadczasowością, a językowe szarady z über-motywami oka, okien, powiek okraszane są rozweselającymi drobnostkami wyławianymi z morza językowej świadomości progowej: 'malignowy chruśniak', 'scenazista', 'niebowlęcie'.

Być może najbardziej konsekwentnym motywem, który się w cyfrowych Powiekach powtarza jest spowolnienie 2, nauka czytania na nowo, nauka – słowami Fajfera – 'InnEGO cHoDzenia'. I to wydaje się być głównym przesłaniem, które Powieki stawiają przez swoimi hypocrite lecteurs. W dobie lekturowego ADHD, lektury skokowej i przerywanej, umożliwionej przez pomnożenie się pól pisma wokół człowieka (od zegarka poprzez komórkę po telebim na ulicy) najbardziej potrzeba nam spowolnienia, a wręcz nauki czytania na nowo. Fajfer sugeruje, że potrzebny jest nam wtórny "alfabetyzm", czyli poprzedzona przypadłością podobną do tej, która spotyka jednego z bohaterów Italo Calvino, nagle zauważającego, iż przestaje umieć czytać, nauka samodzielnego czytania, wolnego od zhipermediatyzowanego szumu, i wprowadzającego w swój własny, krystalicznie czysty trans. W jego trakcie słowa pulsują i nikną, przebłyskują sensem i wprowadzają dysonans, ucząc nas innego, ponad-zdaniowego i ponad-wierszowego rodzaju lektury, której celem jest wsłuchanie się w "pulsowanie po drugiej stronie ekranu". Minimalistyczna Powieka (kolor jest tu nagrodą za lekturową wytrwałość) to oaza zenu w chaosie rozhisteryzowanych dyskursów, gdzie proponuje się nam językową terapię na kozetce liberatury, tym bardziej cenną, iż kozetka nie pachnie wytworną skórą, ale zrobiona jest z tych samych kryształków LCD, które na co dzień owym chaosem do nas pokrzykują.

[2] Tym samym tropem udała się w swojej recenzji Anna Rogulska, sugerując, że Fajfer wyprowadza armaty przeciwko niecierpliwemu czytelnikowi. Zob. A. Rogulska, Nie ma dokąd się śpieszyć, online [url].

Bałwochwał

Zenon Fajfer, Powieki, oprac. Olga Rybacka, Wydawnictwo Forma, Szczecin 2013 [url]

Pokrewne artykuły