miasteczko uduszone wielką pętlą snu,
sanu, szyn bez połysku, kręcące się wokół
trzeszczącej belki szosy E4. dom w chuście
drzew zardzewiałych, ostre żywopłoty
ognia wrośnięte pod skórę. ukryte
jak teraz głos pod wrzaskiem. zdaje się, że zawsze
źle grałem w ludzi. pola ciała jasne
bardziej niż te za oknem pospiesznego, niż
noże zwrotnicy, która tnie na pół
powolną drogę. jadę - i stuka to twoje
nasypane do środka: pogryziony żwir
pomiędzy podkładami, drętwe drewno, dwutakt
kół, szum za drzwiami. za dużo. dlatego
wypluć to chciałem, wysypać ze środka
- nie wyszło, ciągle chrzęści. dalszy ciąg jest właśnie
nieciągły: układanka podkładów, kolejne
szczeble rozwoju tej trasy. i czas
wybierać torowiska: czyje bardziej
ślepe.