... w końcu przyjdzie krach

któryś seans otworzy się jak chore brzuchy
betonowych pancerzy. jak usta na jod,
jak słoje ściętej wiśni, gdzie razem z kuzynem
szukałem potem daty osiemdziesiąt siedem,
jak usta do kawału: czerwone i świeci?
barszcz ukraiński.
jak brudne plandeki
radzieckich ciężarówek w czernobylu albo
usta tych, którzy sprzątali, na wiatr

czy ten, o którym traktuje poemat,       
gdzie Duch jest secesyjną ważką, nożycami
skrzydeł, owadzim okiem na ciemnej tkaninie,
i wreszcie halnym pełnym owczarków alzackich,
który zatoczył koło nad spękaną ziemią,
i w końcu nas rozegnał – nie radioaktywne
chmury? i autor pisze, że on wie,
jak to jest połknąć wiatr takiego ducha.

prawda, że przeszedł swoje, ale mimo wszystko
oko z góry nie patrzy na niego przez trójkąt
płetwy rekina ani nie spomiędzy
zadartych szczękoczułek satelitów,
krzywym okiem śledzących marsz wiadomych frontów
z połowicznym rozpadem. takim, jak nasz. ale
to jeszcze nie jest moment, aby mówić jak

 

psuło się. wśród postępów w sztuce regulacji
trzęsło obrazem...